Czterdzieści cztery

Powieść socjologiczna

Apokryf drugi. Księgowy

Autor: dnia 9 kwietnia 2013

 

Obudziły go pierwsze promienie słońca wdzierające się przez szpary w żaluzjach. Piętnaście minut przed czasem. Był zły, o te skradzione mu przez słońce minuty snu, ale w sumie mógł mieć pretensje do samego siebie, mógł położyć się głową w drugą stronę, wtedy obudziłby go budzik po czterech godzinach snu a nie po trzech i trzech czwartych. W głowie odezwał mu się szyderczy głos Jadwigi: „I widzisz, jaki ty głupi jesteś? A potem narzekasz, że jesteś taki niewyspany”.

Chciałby od rana pomyśleć o czymś pozytywnym, szukał czegoś w pamięci, po chwili pomyślał o córce, Helenie. Ale miejsce radości szybko zajął niepokój. Jak ona zniesie kolejny dzień? Jadwiga pewnie nakarmi ją przed wyjściem do pracy, ale czy Iwona, córka Jadwigi z poprzedniego związku, której pozostawiali dziecko pod opieką, poradzi sobie z nią do wieczora, czy nic się nie stanie? Z pewnością nic na co miałby wpływ, tak przynajmniej wierzył.

Wstał, zwinął śpiwór, wciągnął spodnie i poustawiał z powrotem na biurku wszystkie telefony, faksy, pojemniki na dokumenty, przybory do pisania, dziurkacze, zszywacze, spinacze. Ustawił na miejsce komputer, wsunął kieszeń z twardym dyskiem, w którym przechowywano bardziej poufne dane i podłączył drukarkę. Po chwili miejsce spania zmieniło się w niemal gotowe miejsce pracy. Umył zęby, potem obowiązkowe pół szklanki wrzątku dla naenergetyzowania. W międzyczasie rozmasowywał sobie wolną ręką bolący z przeciążenia kręgosłup. Pamiętał, że dawnymi czasy obowiązywało ograniczenie co do dźwigania: przedmioty nie cięższe niż 20 kg. Teraz nikt nie zwracał uwagi na takie szczegóły. Kolejna przeprowadzka, kolejne dostawy czegoś-tam, transporty-sporty.

W końcu zasiadł do biurka. Przejrzał listę zadań na dziś. Miał do dokonania kilka cudów. Przed trzema dniami dowiedział się, że jest księgowym, nie tylko Fundacji na Rzecz Wspierania Rozwoju Społecznego i Towarzystwa Polsko–Australijskiego, ale także Związku Managerów Bankowości, Stowarzyszenia Prointegracyjnego „Zdrowym Być!” i kilku innych organizacji, które stworzyła Urszula, albo w których pełniła prominentne funkcje. Niektórych z nich „jeszcze” nie udało się przejąć, w ich władzach zasiadali „jeszcze” ludzie nie do końca sterowni. Do innych Urszula po prostu należała, mając niewielki wpływ na ich działalność, ale czerpiąc z tego członkostwa znaczące profity, przede wszystkim prestiż i sławę „działaczki społecznej”.

Takim sposobem leżały przed nim trzydzieści trzy faktury, z których miał teraz wyczarować kilka spójnych bilansów. Choć nie miał pojęcia, jakie kwoty widniały na fakturach, wiedział już dokładnie, jaka kwota ma z tego wyniknąć. Przekazała mu ją wczoraj Jadwiga, jako polecenie Urszuli.

Czasami zastanawiał się, czy Wspólnota przyjęłaby go ponownie, po tych pięciu latach „wakacji” jak to z pogardą nazywano, gdyby nie zdobył w międzyczasie tego niewdzięcznego zawodu?

O ile Daniel, jak słyszał niejednokrotnie, dokonywał różnych cudów z energią, łamiąc stalowe sztaby czy wzmacniając uczniów na odległość, cudów z ludźmi, stawiając na nogi najbardziej rozbitych i zagubionych, wzmacniając mięczaków, dodając pewności siebie fajtłapom, to największym i chyba jedynym cudem, jakiego dokonała Urszula był ten, że dotąd nic się nie wydało. Nikt nie wpadł na bardzo logiczny skądinąd pomysł, by powiedzieć „sprawdzam!”, by zapytać o bilans, o rozliczenie działalności i ich podstawy faktyczne. Omijały ją wszelkie kontrole, zawsze dotąd udało jej się wykręcić od spłaty długów, albo zaciągając inne, albo po prostu otumaniając delikwenta słowotokiem, z którego wynikało, że to ona sama jest największą pokrzywdzoną.

Uruchomił komputer. Miał do wysłania kilkanaście maili z prośbą o odroczenie, albo lepiej, umorzenie takiej czy innej płatności, kilkanaście innych z prośbą o nową dotację czy dofinansowanie jakiegoś fikcyjnego czy na wpół-fikcyjnego przedsięwzięcia. Na kilkanaście innych listów musiał odpowiedzieć, wysłać kilkanaście faksów. Praca ta cieszyła go, bo odraczała konieczność zajęcia się właściwą robotą. Na myśl o tym odczuwał mdłości. Po raz pierwszy w życiu miał złamać prawo. Można to nazwać kreatywną księgowością, ale czy o to chodziło Danielowi, kiedy kazał uczyć się twórczego myślenia? Próbował się buntować, ale jak miał odeprzeć argumenty mistrzyń? Ale od argumentów ważniejsze były atuty. Formalnie przecież nie był ojcem Heleny. Miały go w garści, trzymały za jaja. To chyba dlatego, że córkę swą pokochał jak chyba żadnej dotąd istoty we wszechświecie, Boga nie wyłączając. Od momentu, gdy ujrzał ją w szpitalu na rękach pielęgniarki, gdy przywitał ją jako pierwszy przedstawiciel „tego świata” słowami: „Witaj Helenko”.

Zadzwonił telefon. Kolejny dłużnik domagający się zwrotu swoich pieniędzy. Ten już był bardziej zniecierpliwiony, mailami i faksami nie dało mu się zamknąć ust. Szukał w głowie jakiejś zgrabnej wymówki, jednocześnie narastała w nim świadomość, że tak naprawdę usiłuje tego człowieka najzwyczajniej oszukać i głos zamarł mu w gardle. Przeprosił, obiecał, że zadzwoni wkrótce i odłożył słuchawkę. Wiedział, że czeka go „próba” z Jadwigą, że będzie musiał „przeżywać swoją nieskuteczność”, bo nie udało mu się przekonać kolejnego klienta, aby po frajersku sponsorował Wspólnotę. Ale miał już dość wciskania ludziom czy firmom bajek, że „właśnie zacięła się karta w bankomacie”, że „pani Romanowska właśnie przebywa w szpitalu, jej podpis jest tu niezbędny, jak go opuści, niezwłocznie ureguluje wszystkie zobowiązania”, że „w banku zaszła pomyłka przy przelewie między rachunkami, już została wyjaśniona, i niedługo pieniądze wpłyną na pańskie konto”. Jak to wszystko miało się do nauczania Daniela? Jadwiga tłumaczyła to z uroczą prostotą: „oni chcą od nas pieniędzy za to, że wynajmują nam mieszkanie, ponieważ szatan również w ten sposób i przez takich ludzi działa i wyciąga naszą energię”. I kropka. Chwilami odczuwał pokusę, by tym różnym faktycznie pokrzywdzonym ludziom „na stronie” wytłumaczyć jak to naprawdę wygląda, ze zwykłej życzliwości ku innym, czy ze współczucia dla tych, którym się też nie przelewało, ale z drugiej strony doskonale wiedział, że tego się po prostu wytłumaczyć nie da. No bo jak?

 

 

A najgorsze było w tym to, że sam się w to, w dobrej wierze, wpakował.

Pamiętał tamten listopadowy dzień, rok temu, jakby to było wczoraj.

Cały wykład siedział jak na szpilkach. W sali panował półmrok, tylko podium, skąd przemawiał prowadzący, było skąpane w świetle kliku niewielkich reflektorków. Stamtąd też roznosił się duszący zapach kadzidełek o woni drzewa sandałowego. Wykładowca mówił z zaangażowaniem, ale Hubertowi głos ten wydawał się strasznie monotonny. Może to dlatego, że przez poprzednie lata nasłuchał się dość takich pierdół. Który to już był wykład o czakramach Ziemi? Znał to już na pamięć, zwłaszcza ten, o strasznych konsekwencjach przeniesienie stolicy Polski do Warszawy z dala od czakramu wawelskiego. Wytężał wzrok, ale kontury innych słuchaczy roztapiały mu się w ciemności. Dopiero gdy nadszedł długo oczekiwany czas pytań do wykładowcy, zwiastujący zakończenie imprezy, usłyszał znajomy głos. Pan “Wszędobylski”, jak zwykle na posterunku. Za chwilę będzie miał swoją chwilę.

Rzeczywiście, gdy zapalono światła wysoki, kościsty osobnik z pierwszego rzędu wstał i przemówił:

Proszę o uwagę! – gdy szmer nieznacznie osłabł, kontynuował. – Dla wszystkich zainteresowanych, w poniedziałek wykład na temat wielkich arkanów tarota w osiedlowym domu kultury na Chmielnej, a w Domu Kultury „Włochy”, na Chrobrego, prelekcja na temat cyklu Jonasa, we wtorek „Anioły w życiu codziennym”, w sali na Smolnej, warsztaty astropsychologii w “Zaciszu” na Blokowej w środę, w czwartek na Służewcu, na Bacha będzie koncert tybetańskich gongów, od piątku do niedzieli „Jesień ezoteryczna”, tam gdzie zwykle, tym razem tematem wiodącym ma być zdrowie ciała i duszy, a w piątek będzie też o astrologii celtyckiej – niestety szum narastał i mężczyzna musiał coraz bardziej podnosić głos i przerzucając kartki w notatniku odruchowo przyspieszał. W końcu dał za wygraną, schował notatnik i zaczął się z wolna ubierać.

Hubert słuchał tego człowieka za każdym razem z pewną nutą podziwu. Był w sposób fenomenalny zorientowany we wszystkim, co w Warszawie i Polsce działo się w ezoterycznym środowisku. Nie tylko wiedział o wszystkim, ale dzięki jakimś zupełnie niezwykłym zdolnościom udawało mu się również na wszystkich niemal imprezach być osobiście, nawet, gdy – jak się wydawało – odbywały się w tym samym czasie na przeciwnych brzegach Wisły. Hubert zaczął się przeciskać w jego kierunku. Minął kilka kobiet w średnim wieku, które właśnie odstąpiły prelegenta, uzyskawszy – albo i nie – odpowiedzi na swe pytania.

Witam pana – zwrócił się do mężczyzny.

A witam, panie…

Hubert, Hubert Waligórski.

A tak, rzeczywiście, akurat do nazwisk nie mam pamięci. Dlatego wolę sobie zawsze wszystko zapisywać…

Czy dowiedział się pan czegoś? – zapytał z nadzieją w głosie.

Cóż, mam dwie wiadomości dla pana, dobrą i złą.

To może najpierw poproszę o tą złą.

Proszę bardzo. Z tego co się dowiedziałem, to guru Daniel od kilku lat nie przyjmuje już uczniów. Zresztą nikt nie ma pojęcia gdzie on się podziewa. Nie znam nikogo, kto by o nim nie słyszał po 89 roku.

Hubertowi pociemniało w oczach, tego się nie spodziewał. Jakby ziemia zadrżała pod jego nogami. Szukał Daniela już od kilku miesięcy. Odwiedził wszystkie znane sobie lokalne, z którymi kiedyś wiązała się działalność Wspólnoty. W wielu z nich bywał, a nawet pomieszkiwał dawnymi czasy, ale teraz zastawał tam zupełnie obcych ludzi, nie mających pojęcia o Wspólnocie ani o dawnych lokatorach. Czyżby bezpowrotnie zmarnował szansę uciekając od Mistrza przed pięciu laty?

A jaka jest ta dobra wiadomość? – zapytał nie licząc już na wiele.

W rozmowie wspomniał pan o Karolu Sieradzkim. Otóż nazwisko wydało mi się znajome, trochę poryłem i tak jak mi się wydawało, znalazłem w “Uzdrawiaczu” ogłoszenie tego pana. Zajmuje się bioenergoterapią i masażem, posiada też chyba jakieś kompetencje radiestezyjne, bo narysowane ma tu wahadełko. Proszę, oto to jego ogłoszenie. Niestety, jest ono z zeszłego roku.

Był to wyszarpany z gazety skrawek wymiętego papieru. Zapisany drobnym drukiem zawierał fragment rubryki z ogłoszeniami. Obwiedziona długopisem ramka z ogłoszeniem Karola Sieradzkiego zawierała najbardziej podstawowe informacje kontaktowe oraz trochę treści reklamowych: “bioenergoterapia, doradztwo i konsultacje w dziedzinie zdrowia i rozwiązywaniu problemów życiowych”. Hubert podziękował panu Wszędobylskiemu i wyszedł na ulicę.

Karol. To on go przed laty wprowadził do Wspólnoty, to on przedstawił go Mistrzowi. Hubert pamiętał ten dzień. Przejechał pół Polski, wielokrotnie się przesiadając z pociągów do autobusów, znowu do pociągu, a ostatecznie znowu do autobusu, który kursował na tym ostatnim odcinku tylko raz dziennie. Gdy wreszcie nieziemsko zmęczony dotarł do osady, gdzie Mistrz zaszył się na czas wakacji z kilkoma najbliższymi uczniami, był wniebowzięty. Wprawdzie przyjęto go spuszczając najpierw ostre lanie, któremu towarzyszyły wrzaski uczniów Daniela „Masz jaja czy nie masz?!”, ale na to był przygotowany. Było tak, jak powinno być. Czytał dziesiątki opowieści o dawnych mistrzach, którzy w taki właśnie sposób sprawdzali swoich uczniów. Zresztą w środowisku szeroko sobie opowiadano, jaki to Daniel jest okropny, jakie to jego uczniowie mają ciężkie życie, ale Huberta to nie zrażało, wręcz przeciwnie, przeczuwał w tym znamię autentyzmu. Oto wreszcie ktoś, kto nie podlizuje się innym, chcąc pozyskać tanich wielbicieli, to ktoś, kto pracuje z uczniami na serio.

Potem było już tylko lepiej, nie tylko został przyjęty do wspólnoty, ale został osobistym uczniem Daniela. Również dalsze szkolenie, jakiemu został poddany było dokładnie tym, czego oczekiwał. Każda próba, jaką mu gotował Daniel, była prawdziwym przeżyciem, które coś w jego życiu zmieniało, zmieniało w nim samym. Nie to, co te wszystkie wykłady, kursy radża jogi i inne odlotowe dziwactwa. U Daniela ezoteryka zstępowała na ziemię, sięgała konkretu, takiego jak jedzenie i wydalanie, praca i seks, tu wszystko nabrało innego znaczenia, czuł, że jego charakter ulega przemianie, jego wola rozwija się. Stopniowo ze zniewieściałego fajtłapy zmieniał się w mężczyznę.

Pamiętał ten niezwykły moment, gdy Mistrz przyjmował go na ucznia. Wyciągnął wówczas ręce dłońmi skierowanymi w dół, do jego wyciągniętych dłoni i trzymał tak, aż Hubert poczuł w pewnym momencie, że traci przytomność, zaczął widzieć mroczki przed oczami, zrobiło mu się słabo, i wydawało mu się, że za chwilę się przewróci. Wtedy Daniel powiedział do niego: „Teraz przekazałem ci potężną dawkę energii. Nie wiem, czy tego chciałeś czy nie, czy sobie zdawałeś sprawę z tego, co robisz czy nie, ale to jest energia, którą ja ci daję. Tylko cię ostrzegam, że jeżeli wystąpisz kiedyś przeciwko mnie, to ta energia cię zniszczy”. Wystąpić przeciwko Mistrzowi? Nigdy nic takiego nie przyszło mu do głowy, czuł w sobie za dużo wdzięczności, za dużo szacunku. Nawet gdy w końcu uciekł, nigdy przez myśl mu nie przeszło by obwinić kogoś poza sobą. Bo uciekł, po prostu nie wytrzymał zabójczego tempa takiego życia i surowych warunków. Uciekł po roku do „łatwego życia”. Czuł, że zawiódł, że nie sprostał. Ale nigdy nie miał o nic pretensji do Daniela.

Łatwe życie wkrótce przestało być łatwe. Przez pięć lat podejmował wiele wyborów, o których teraz mógł powiedzieć tylko, że były błędne. Nawet podjęte studia z rachunkowości ostatecznie go rozczarowały. Totalna porażka. System go dopadł. Nadszedł dzień, gdy został zupełnie sam, gdy sama rzeczywistość zmusiła go do szczerego bilansu. Księgowość autobiograficzna. Szukał w swym życiu czegoś, co mógłby wpisać do kolumny z plusami. I wtedy zdał sobie sprawę, że jedynym takim punktem był Daniel. To, co przeżył we Wspólnocie, było tak różne od tego zakłamania, w którym był wychowywany od dziecka, od zakłamania, w którym się zanurzył po swojej ucieczce. Tam zetknął się z czymś, co było prawdziwe, autentyczne, wartościowe.

Dokonawszy takiego rozrachunku podjął decyzję, by wrócić. Odnalezienie Daniela okazało się jednak znacznie trudniejsze, niż za pierwszym razem. Kiedyś krążyło o nim wiele opowieści, było wiadomo, że działa, mniej więcej gdzie się go można spodziewać. Ale teraz coraz trudniej znaleźć osoby, które go w ogóle kojarzyły, a – jak się okazało – niemożliwością znaleźć takie, które wiedziały o nim coś aktualnego. Czy Wspólnota się rozpadła? To wydawało się niemożliwe. Jeśli Daniel żyje – naucza. Ten człowiek nie umiał nic innego, nie potrafiłby inaczej żyć. Przygotowywał się do swej roli od dziecka, poznał wszystkie możliwe tradycje rozwojowe, ezoteryczne, religijne i ostatecznie posiadł wiedzę jak prowadzić ich w dzisiejszych warunkach na arcytrudnej ścieżce wewnętrznej przemiany. Na pewno gdzieś tam działał dalej, ten człowiek nie może inaczej. Może wyjechał do innego miasta, może nawet kraju? To nie stanowiłoby przeszkody, Hubert był gotowy po raz drugi zostawić wszystko – a niewiele przecież miał – i podążyć za Mistrzem. Tymczasem jednak Mistrz, zdawał się zapaść pod ziemię. Uznał, że jeśli ktoś coś będzie wiedział, albo potrafił się dowiedzieć, to tylko pan Wszędobylski. W ten sposób trafił na trop Karola. To był jego jedyny punkt zaczepienia. Pamiętał z drugiej strony jakie myśli targały nim, gdy przemierzał miasto zastanawiając się czy nie zostanie odprawiony z kwitkiem.

Karol. Kiedyś był jego mistrzem. Daniel przekazał mu Huberta gdy skończyły się wakacje i trzeba było wracać do Warszawy. Jednak codzienne obowiązki ich rozdzieliły i Hubert podpadł pod komendę Henryka. Tak naprawdę, czuł się cały czas po prostu uczniem Daniela.

Pamiętał ten dzień swojego powrotu, gdy po godzinie jazdy przez całe miasto znalazł się w końcu przed domem, gdzie według ogłoszenia powinien przyjmować bioenergoterapeuta Karol Sieradzki. Było już blisko jedenastej wieczorem, ale ludzi rozwijających się nie obowiązują konwenanse typu „wypada – nie wypada”. Z duszą na ramieniu nacisnął przycisk domofonu.

Ale gdy wtedy, przed ponad rokiem przestąpił furtkę do domu Karola wkroczył, sam o tym nie wiedząc, do zupełnie innej Wspólnoty niż ta, jaką opuścił pięć lat wcześniej. Przez ten rok tylko dwa razy widział się z Danielem. Raz, zaraz na początku, gdy ten chciał się przekonać, czy Hubert rzeczywiście dojrzał do powrotu, a potem drugi raz, gdy trzeba było go przekonać, by został „mężem” Jadwigi, od której uciekł właśnie kolejny facet. Opowiadano mu o nim, że uciekł dla „baby z większymi cycami” albo „dla pieniędzy”. Po dziesięciu miesiącach życia z Jadwigą domyślał się, jakie były rzeczywiste powody ucieczki tego człowieka i jego poprzedników „na stanowisku”.

 

Telefon znowu zadzwonił. Ten sam facet. Tym razem mowa była o policji, sądzie. Cóż, może ten już dojrzał do tego, aby faktycznie mu zapłacić? Z drugiej strony po co? Jego usług Wspólnota już i tak nie będzie potrzebowała. Gdy faktycznie założy sprawę w sądzie, dojdzie się z nim do ugody, przecież chodzi mu o pieniądze, a nie, żeby koniecznie kogoś ukarać. Jak dostanie swoje to zamilknie. A dostanie pieniądze wyciągnięte wcześniej od kogoś innego.

Koło południa zadzwoniła Jadwiga. Przypadło mu w udziale zadanie niepomiernie ważniejsze niż spinanie bilansów. Miał udać się na zakupy. Oznaczało to wyprawę na drugi koniec miasta, bo tylko tam były produkty wystarczająco zdrowe dla Urszuli, przebadane wahadełkiem przez Karola, odpowiadające jakością jej podniebieniu. Oczywiście brali je na kredyt, ale tutaj akurat Jadwiga pamiętała uregulować należności względnie terminowo, a przynajmniej systematycznie. O ten kontakt trzeba było dbać, zdrowie Mistrzyni było zbyt ważne. Cały personel był zaangażowany w przedsięwzięcie, jakim było przyrządzenie posiłku Urszuli. Był to jedyny wydatek, na który nigdy nie brakowało pieniędzy.

Cała reszta uczniów i uczennic Urszuli praktykowała „ograniczenie zachcianek generowanych przez ludzkie zwierzę w nich tkwiące”, a zatem ograniczanie jedzenia do absolutnego minimum, ograniczenie snu, i innych „luksusów ciała”. Wszak Daniel nauczał, że rozwój następuje poprzez trudności życia i ćwiczenie cierpliwości w ich znoszeniu. Takie nauczanie można znaleźć na wielu sensownych ścieżkach, od Bô Yin Râ przez stoicyzm do buddyzmu, ale Daniel dołączył do tego tezę, że Życiem jest Nauczyciel przywołując na poparcie zdanie Jezusa „Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem".

Zamknął biuro na wszystkie zamki i udał się na przystanek. Sięgnął w międzyczasie do kieszeni, ale zrobił to raczej odruchowo, wiedział, że nie ma tam żadnego nieskasowanego biletu. Dla zachowania pozorów wolał jednak „coś” odbić.

Tym razem znowu miał pecha. „Bileciki do kontroli, proszę”. Miał już przygotowane przez Jadwigę wymówki na taką okoliczność: że pomyliłem bilety, nie zabrałem portfela… Już miał którąś z nich wygłosić, gdy coś w nim – może sumienie – odebrało mu głos. Powiedział tylko:

Nie mam.

Pan wysiądzie z nami.

Jechał do następnego przystanku uświadamiając sobie z rosnącym przerażeniem czekającą go w konsekwencji „próbę” z Jadwigą, a może nawet z Urszulą. Znowu dowodzi swojej bezskuteczności, znowu będą miały okazję do poniżania go.

No, dlaczego się nie odbija biletów?

Ja… jestem bezrobotny – wydusił z siebie Hubert.

Wstydził się siebie, że znowu musi kłamać, że znowu musi oszukiwać, kontroler jednak widać zinterpretował ten wstyd jako przygnębienie – typowe u ludzi w takim położeniu – płynące z poczucia bycia społecznie nieprzydatnym, z przytłaczającej beznadziejności wielomiesięcznego poszukiwania pracy.

Aha – kiwnął głową i po chwili dodał ściszonym głosem. – To współczuję, sam byłem dwa lata bez pracy. Rozumiem, jak się pan musi czuć. – Po chwili klepnął Huberta po ramieniu i powiedział – Niech się pan nie przejmuje, taki to już gówniany kraj, że porządni ludzie lądują na bruku. Daruję panu, nie mam sumienia pana dusić. Do widzenia.

Hubert usiadł na ławce i ukrył twarz w dłoniach.

* * *

Gdy Hubert wracał do domu po wykonaniu wszystkich zadań w plecaku zadzwoniła komórka. To Jadwiga, kazała mu przyjechać do Urszuli. Wynikało z tego, że sama również tam była. A zatem Helena od rana nie dostała nic do jedzenia, chyba, że Iwona dala jej to mleko z lodówki. Serce mu się kroiło, kiedy wieczorami – wtedy, gdy akurat nie nocował w biurze – widział, jak jego córka niknie w oczach. Jak bardzo musi schudnąć, aby Jadwiga wreszcie zaczęła poważnie traktować jej potrzeby? Nie, tego już za wiele, trzeba było z tym skończyć. On mógł jeszcze pożyć na zjadanych przed północą kartoflach z olejem, ale temu dziecku groziło realne niebezpieczeństwo.

Od narodzin Heleny stopniowo coraz większe poczucie bezsilności Huberta zaczynało przekształcać się w irytację. Na każdym kroku jego rozsądek, poczucie przyzwoitości, rozbijały się o ścianę układów zupełnie irracjonalnych i amoralnych. Za każdym razem w takiej sytuacji czuł się, jakby dostawał obuchem w łeb. Rozumiał, że intelekt musi zostać ujarzmiony, że to on zwykle tworzy różne racjonalizacje uniemożliwiające rozwój duchowy, wykręty czy kłamstwa, to on stanowi najsłabszy element ludzkiej duszy. Trzeba było go okiełznać, aby dać dostęp wyższej mądrości Mistrza. Ale to, w imię czego ostatnio kazano mu go ujarzmiać… to nie była żadna wyższa mądrość, to był absurd, za którym można by co najwyżej doszukać się rozdętego ego Mistrzyni. Wiedział, że powinien za wszelką cenę zahamować zbliżającą się gonitwę myśli, ale… nie wiedział w imię czego, w imię jakich wartości miałby siebie znowu złamać? Zamiast tego dostrzegał coraz więcej argumentów wskazujących, że wszystko to odrywa się coraz bardziej od rzeczywistości.

Tak jak się spodziewał u Urszuli w domu trwała “próba”. Jak dalekie to było od tego, co organizował kiedyś Daniel! Jadwiga stała naprężona, a Urszula wkładała jej do głowy „ważne treści”. Z wewnętrznym znudzeniem przy zewnętrznej uwadze przysłuchiwał się „kazaniu”, z którego zapewne zaraz będzie musiał wygłosić jakieś wnioski. W międzyczasie Urszulę wywołano do telefonu. Jadwiga korzystając z przerwy zatelefonowała do domu.

Daj mi Iwonę. Iwona? Słuchaj, nie dawaj jeszcze Helenie tego mleka, ja wkrótce będę wracała do domu, dam jej z piersi.

Hubert często musiał wysłuchiwać żalów Jadwigi nad nabrzmiałymi i bolącymi piersiami. Gdy użalała się Jadwiga, było to dla niego ćwiczenie z „troski o partnera”, gdyby on spróbował się na coś użalić, byłoby to „rozklejanie się”, „mazgajstwo”, „popuszczanie sobie” czy po prostu „słabość”. Przed laty Daniel uczył go, „jak pozwolisz babie na równość, to ani się nie obejrzysz jak przejmie władzę i jej już nie odda”. Teraz słyszał, że Jadwiga ma być jego mistrzynią, że ma oddać jej władzę nad sobą i że dzięki temu będzie się szybciej rozwijał, i w końcu, kiedyś, przerośnie własną żonę i zajmie należne mu miejsce w rodzinie. Ale czy to logicznie i psychologicznie w ogóle było możliwe? Czy był we wspólnocie choć jeden przypadek, że wysługiwanie się kobiecej mistrzyni wyniosło czyjąś męskość w rozwoju ponad nią? Również „mąż” samej Urszuli od kilku lat tylko nosi za nią teczkę. Co by się musiało stać, aby oddała mu nad sobą władzę?

Od kiedy Hubert wrócił do Wspólnoty ciągle porównywał to, co pamiętał z dawnych lat z tym, co widział teraz, i nie mógł dojść do ładu z tymi wspomnieniami. Coraz wyraźniej dostrzegał, że jedno nie pasowało do drugiego. Że zaszły jakieś głębokie zmiany, mimo tożsamości osób, podobieństwa pewnych rytuałów czy głoszonych treści. Zauważył, że we Wspólnocie zaczęły dominować dwa typy ludzi: jedni starali się być za wszelką cenę uczciwi i w rezultacie permanentne szarpanie się między warunkami, a własnym sumieniem doprowadzało ich na skraj zdrowia psychicznego i fizycznego. Inni dostosowywali się do warunków i poświęcali zasady, albo też godzili je z tym, co trzeba było robić w jakiś zupełnie niepojęty dla Huberta sposób, przy pomocy jakiejś supermistycznej logiki. Osobiście podejrzewał, że było to zwykłe, mniej lub bardziej wysublimowane i wyrachowane samookłamywanie się. Najgorsze w tym było to, że strategie te widać było też u dzieci. Były takie, jak Iwona, które wpadały w ciężką nerwicę, chcąc sprostać wymaganiom dorosłych ale były też takie, którzy opanowali do perfekcji oszukiwanie własnych rodziców i w wąskich ramach im zostawionych, najczęściej kosztem swego rodzeństwa realizowali swoje interesy. Pozostawione sobie dzieci rozwijały takie pokłady cynicznego egoizmu, o które by ich Hubert nie podejrzewał. Gdy rodzice udawali się do pracy dzieci miotały na siebie najcięższe przekleństwa, dochodziło do krwawych często bójek o dostęp do komputera czy telewizora. Potrafiły przy tym fenomenalnie symulować – nie tylko przed obcymi – nigdy by na przykład nie wezwały pogotowia, nawet w zagrożeniu życia któregoś z nich. Byłoby to przecież ujawnienie zewnętrznemu satanistycznemu światu rzeczy, o których nie powinien wiedzieć. Ale dzieci te doskonale symulowały także przed swymi własnymi nauczycielami symulacji – rodzicami.

Chwilami nasuwało się porównanie z “Władcą much”, ale w odróżnieniu od tamtej zdziczałej, samowychowującej się pajdokratycznej społeczności, te dzieci nie przejawiały ani krzty instynktu stadnego, tylko nadrozwinięty samozachowawczy. Ni śladu solidarności czy emocji, do których można by się odwołać, chcąc obudzić ich czyste, bo nieużywane, sumienia. O daremności takich prób Hubert przekonał się nie raz. Podobnie jak daremnie byłoby próbować przebudzić zdrowy rozsądek czy samodzielność u dzieci „uczciwych”. Ale z tymi drugimi możliwa była przynajmniej jakaś współpraca, a czasami nawet zbliżona do normalnej rozmowa.

Tymczasem wróciła Urszula, zdążyła jeszcze usłyszeć końcówkę rozmowy między matką a córką i nie omieszkała tego skomentować.

Co? Już chce ci się wracać?! Instynkt macierzyński się w tobie odzywa?! Nie panujesz już nad sobą? Przecież to tkwiące w tobie „ludzkie zwierzę”! Jak chcesz się rozwijać duchowo, gdy go jeszcze nie poskromiłaś?

Hubert zbliżał się do granicy wytrzymałości. Nic nie wskazywało na to, aby próba szybko się skończyła. Jadwiga po dwóch godzinach jeszcze raz zadzwoniła z identycznym komunikatem: „już wracam, nie karm dziecka”. Biedna Helena. I Iwona. Ślepo posłuszna matce będzie pewnie próbować ukoić płaczące z głodu niemowlę tuląc je, głaszcząc, kołysząc, mówiąc do niego. Już nie raz zastawali ją z Jadwigą słaniającą się na nogach, zapłakaną z kwilącym dzieckiem na ręku. Jadwiga wtedy stwierdzała z zadowoleniem, że nastąpił postęp w rozwoju duchowym córki, że sobie świetnie poradziła. Potem brała dziecko, ale ono, jakby wyczuło jakiegoś złego ducha, zaczynało tym głośniej krzyczeć. Jadwiga wtedy niezbyt udanie usiłowała się uśmiechnąć i powtarzała „Ale już nie płaczemy Heleno, bo nie ma powodu by płakać, nikt tu nie zapomina o twoich potrzebach, zaraz dostaniesz jeść.” Hubert miał wówczas ochotę jej przyłożyć, zabrać dziecko i uciec jak najdalej. Współczuł Iwonie, ale ostatecznie nie był jej ojcem i nie miał żadnych podstaw do prawnej opieki nad nią, byłby to więc już kidnaping. Ale Helenę musi ratować, póki czas.

Czemu miało to służyć – zachodził w głowę – bo przecież trudno mówić w przypadku niemowlęcia o ograniczaniu „ludzkiego zwierzęcia”, czy o jego „zachciankach”. Czy zachcianką jest potrzeba jedzenia?

Zastanawiał się, czy pozostałe dzieci we wspólnocie też przechodziły takie piekło. Widział kilka niemowląt, ale żadne nie wyglądało tak zagłodzone jak Helena. Może to jest koszt bycia córką prawej ręki Mistrzyni nad mistrzami?

Może by to przełknął, uznał, że to jego własna ograniczoność nie pozwala mu dostrzec ukrytej mądrości tkwiącej w takich metodach postępowania z dziećmi. Ale nie, widział ich skutki, zbyt dobrze przyjrzał się dzieciom wychowanym według tych modelów. Absolutnie nie mógł pozwolić, aby jego córka znosiła taki los i została w podobny sposób emocjonalnie zniekształcona. Nie dostrzegał w obserwowanych dzieciach dosłownie żadnych plusów takiego sposobu wychowania. Nie były ani odważniejsze, ani inteligentniejsze, ani silniejsze od innych. Często wykazywały przy tym takie natężenie całkiem małostkowych wad, które odbiegały nie tylko od tego co mówili dorośli, ale także od tego, co sami robili – choć nie byli tu sami zbyt budującym wzorcem do naśladowania. Były to zachowania tak „umowne”, „światowe”, że dowodziły ewidentnie skuteczności telewizji, zwłaszcza stacji muzycznych w wychowaniu, a jednocześnie zupełnej nieefektywności z rzadka mających miejsce działań pedagogicznych Jadwigi.

Jedyną właściwą zwykłym matkom cechą, jakiej dopatrzył się u Jadwigi było jej zaślepienie na wady własnych dzieci. Uchodziły w jej opinii za wyjątkowo samodzielne i odpowiedzialne, podczas gdy każdy, kto by pobył z nimi choć jeden dzień, przekonałby się, że synowie po prostu wykazują bardzo wysokie kompetencje, jeśli chodzi o umiejętność zrzucania wszystkich domowych obowiązków na siostrę. Gdy dorosły wydał im jakieś polecenie, nie patrząc w oczy potakiwali, ale jeszcze chyba żadnego takiego polecenia nie wykonali.

Gdy wrócili z Jadwigą do domu, sytuacja jaką zastali potwierdziła jego czarne przypuszczenia. Gdy spojrzał na swą córkę, wychudzoną i osłabłą. Nie wytrzymał.

Przecież tak nie można, ona od rana nic nie jadła!

Dlaczego atakujesz mnie swoją nienawiścią?! – usłyszał w odpowiedzi. – Zobacz, jaki z ciebie wstrętny egoista! A nie obchodzi cię, jak ja cierpię od tego mleka! To przez twoje nędzne związanie z materią jesteś taki niecierpliwy. Nigdy się nie rozwiniesz, jeśli będziesz żywił swoje ego, i nie wzbudzisz życzliwości!

Ale przecież mogłabyś użyć odciągacza!

Zobacz co ci twój zasrany intelekt podpowiada.

W tym momencie Hubert ostatecznie pojął, że tej całej sytuacji pojąć się nie da, nie da się jej w żaden sposób racjonalnie przetworzyć, przekształcić w sytuację ludzką. Dotarło do niego, że kobieta, którą dano mu za żonę, a raczej której dano go za męża jest absolutnie niereformowalna. Już od dłuższego czasu doskonale zdawał sobie sprawę, że aby uratować swą córkę musi po prostu ją wziąć i uciec. Widział, że oznacza to wypowiedzenie wojny i że do wojny tej jest absolutnie nieprzygotowany. Wspólnota ma prawników, lekarzy, a nie miał wątpliwości komu oni uwierzą: jemu, czy Jadwidze. Podobnie będzie w sądzie: elokwentna mistrzyni kłamstwa w otoczeniu prawników i ekspertów dowodzących, że dziecku niczego nigdy nie brakowało, a on cierpi na psychozę, manię prześladowczą, jest psychicznie niezrównoważony, obłąkany nienawiścią. Typowa strategia. A co on ma na swoją obronę? Ma wiedzę, ale nie ma dowodów. Ale, póki co, ma dostęp do dowodów. W biurze jest kserokopiarka, skaner. Wprawdzie ostatnio zniszczono sporo kompromitujących dokumentów, ale jeszcze sporo ich było na półkach. Nikt lepiej się w nich nie orientował od niego. Trzeba tylko znaleźć kogoś, kogo to zainteresuje…

VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

O autorze:

Kamil M. Kaczmarek

Kamil M. Kaczmarek, ur. 1973, jest socjologiem pracującym na poznańskim Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Opublikował cztery książki i wiele artykułów poświęconych socjologii religii, a także nowym ruchom religijnym.


Komentarze

Komentowanie wyłączone.